Naprawa nauki w dwunastu krokach

Dariusz Jemielniak
10 min readDec 5, 2023

--

poniższy tekst to dłuższa wersja artykułu, który ukazał się w “Polityce50.2023 (3443) z dnia 05.12.2023 — zawiera także linki, które siłą rzeczy w magazynie zniknęły.

Kiedy trzy lata temu podsumowywałem dorobek Jarosława Gowina na stanowisku ministra nauki i szkolnictwa wyższego w środowisku akademickim, wiele osób powtarzało w formie żartu, że jeszcze za nim zatęsknimy. Cóż, kto pracuje w polskiej nauce, ten się w cyrku nie śmieje, a żart szybko przestał być żartem.

Co prawda reformy Gowina, szumnie nazywane Konstytucją dla Nauki były planowane pośpiesznie i nie zawsze z sensem, ale sprawiały przynajmniej wrażenie, że ministrowi zazwyczaj zależało na tym, aby faktycznie poprawić jakość badań i dydaktyki, a arbitralne decyzje w interesie swojego zaplecza podejmował jedynie od czasu do czasu. Kolejny minister białymi rękawiczkami już sobie głowy nie zaprzątał.

Photo by JOSHUA COLEMAN on Unsplash

Zajmowały go ważniejsze kwestie: wille plus, szykany wobec badaczki Holocaustu i wszystkich, którzy jej bronili, tworzenie własnych elit w nowej Akademii Kopernikańskiej, czy rewizja wykazu czasopism punktowanych, od którego uzależnione są dotacje dla uczelni, w taki sposób, aby jedynie słuszne zostały ocenione wysoko. Ostateczny efekt był wręcz groteskowy, bo „Pedagogikę Katolicką”, czasopismo z poziomem naukowym, edytorskim i językowym niższym niż w co ambitniejszej gazetce szkolnej, ocenił tak samo, jak „Nature”, „Science” i „Lancet”. Takich awansów było więcej, a aby uciszyć protesty, podniósł punktację także wielu innym polskim czasopismom — w tym niezłym, choć zwykle do poziomów zdecydowanie przesadzonych. Było to zresztą zgodne z szerszą filozofią resortu, że w naszym kraju nie powinno się uprawiać nauki światowej, tylko polską, a najlepiej toruńską (skądinąd, w Toruniu pracuje wielu wybitnych naukowców i naukowczyń, ale to nie o nich). Zapowiadane plany likwidacji Narodowego Centrum Nauki, jak i stopniowe, ciche zagładzanie Polskiej Akademii Nauk nie doszły do skutku chyba tylko dlatego, że planowane były na kolejną kadencję.

Nowy minister lub ministra mają przed sobą bardzo trudne zadanie, ale i ogromny kapitał zaufania środowiska akademickiego. Pierwsze miesiące decyzji i zmian mogą zdeterminować, jak będzie wyglądała sytuacja w polskiej nauce na długie dekady. Tym bardziej jest istotne, aby te kluczowe decyzje wybrać z sensownymi priorytetami. Poniżej przedstawiam kilka kwestii, które albo są pilne, albo długofalowo ważne, albo jedno i drugie.

1. Niezwłoczna rewizja Krajowego Planu Odbudowy. W Hiszpanii ponad 30 procent z KPO przeznaczone jest na naukę i badania, nawet w Słowacji to 10 procent, w Polsce to poniżej 1 procenta! A to, co już zaplanowano, skierowane jest w dużej mierze do instytucji stworzonych w ciągu ostatnich lat — przykładowo, Sieć Badawcza Łukasiewicz ma zapisane kilkaset milionów euro, a Polska Akademia Nauk — nic. Pominięte są także zasadniczo uczelnie. To szaleństwo, bo z jednej złotówki wydanej na badania do gospodarki wraca średnio aż 13 złotych, co jest nieprawdopodobnie korzystną stopą zwrotu, a jednocześnie w KPO dominują inne wydatki. W innych działaniach, a także konkursach grantowych często mowa o możliwym udziale instytutów badawczych, ale już nie instytutów naukowych — przez ten sprytny, a mało zauważalny dla laików zabieg, z finansowania są wykluczone np. jednostki PAN. Być może nowy rząd będzie w stanie szybko przeprowadzić niezbędne zmiany, ale czasu jest, niestety, bardzo mało.

2. Zmiany w punktacji. Konieczne jest wypracowanie ocen naukowych czasopism z udziałem gremiów eksperckich, a do czasu powstania nowego opracowania, funkcjonowanie na podstawie ostatniej listy stworzonej z poszanowaniem prawa, a zatem jeszcze za ministra Gowina. Akceptacja dla wrzutek, przeprowadzonych bez jakiejkolwiek konsultacji merytorycznej, prowadziłaby do tego, że sytuację w nauce polskiej najlepiej określałby tytuł czasopisma docenionego przez ministra Czarnka: „Cement, Wapno, Beton”. Przeprowadzenie nowej oceny czasopism punktowanych trzeba zrobić w oparciu o zespoły osób z faktycznym doświadczeniem publikacyjnym w wiodących czasopismach światowych danych dyscyplin, a bez lokalnego konfliktu interesów. Takie zespoły będą mogły wypracować rzetelne rankingi — i powinny to zrobić z założeniem, że dane czasopismo może mieć wysoką rangę w jednej dyscyplinie, a niską w innej, bo tak właśnie to w nauce wygląda, inaczej łatwo o absurdy — potrzebne są dyscyplinarne listy czasopism, a nie jedna uniwersalna. Zespoły, dodajmy, nie powinny działać, jak za ministra Gowina, na zasadzie pospolitego ruszenia, a w sposób stały, z aktualizacjami ocen wprowadzanymi co najmniej co roku. Powinno też być jasne, że zespoły te są uprawnione do skreślania czasopism — to szczególnie istotne wobec tzw. czasopism drapieżnych, które np. oprócz kilku numerów rocznie publikowanych w normalnym trybie wydają także numer specjalny, z tysiącami artykułów, podlegających jedynie iluzorycznemu procesowi recenzji. Potrzebne jest także wprowadzenie rankingów wydawców monografii w ramach danych dyscyplin i większe zróżnicowanie ocen książek niż obecnie. Warto też założyć, że nauki społeczne i humanistyczne powinny podlegać ewaluacji na takich samych zasadach jak pozostałe, aby nie tworzyć z nich lokalnego skansenu, choć oczywiście z pewnym uwzględnieniem ich specyfiki.

3. Podwyżki, podwyżki, podwyżki. Realne wynagrodzenia naukowców spadły o 16 proc. w ciągu zaledwie ostatnich czterech lat, a i wcześniej były żenująco niskie. Dość powiedzieć, że minimalne zasadnicze wynagrodzenie profesora belwederskiego jest o kilkaset złotych niższe od średniej krajowej w sektorze przedsiębiorstw, a w przypadku asystentury mówimy już o wynagrodzeniu niższym niż u pracowników niewykwalifikowanych w sieciach dyskontowych. Minister Czarnek na ostatniej prostej obiecał podwyżki na poziomie 30%, ale zrobił to bez jakiejkolwiek konsultacji z ministerstwem finansów, więc było to zabieg czysto PR-owy. Nowy rząd powinien wreszcie pochylić się nad sprawą wynagrodzeń w szkolnictwie wyższym. Zadanie będzie niełatwe, bo przecież podwyżki należą się także choćby nauczycielom, czy pielęgniarkom. Jednakże bez zaadresowania tego szybko, grozi nam postępujący drenaż mózgów. O dramatycznej sytuacji w szkołach doktorskich aż szkoda wspominać — z jednej strony wymaga się pełnoetatowego zaangażowania, z drugiej stypendium doktoranckie na pierwszym roku to mniej niż 2,5 tys. zł na rękę. Oczywiście także nie daje składki emerytalnej, a o takich zbytkach jak kredyt mieszkaniowy doktoranci i doktorantki mogą zapomnieć, nawet gdyby hipotetycznie uzbierali chałturami na wkład własny. Państwo od dziesięcioleci udaje, że płaci, oni udają, że zajmują się wyłącznie badaniami, a koszty społeczne poniosą kolejne pokolenia.

4. Jasny plan zwiększania wydatków na naukę. To kuriozalne, że od polskich naukowców i naukowczyń oczekuje się rezultatów na światowym poziomie, a jednocześnie w procencie PKB wydajemy na naukę połowę tego, co średnia europejska (wynosząca ok. 2%), a w liczbach bezwzględnych oczywiście jeszcze mniej. Żeby było zabawniej, efektywność polskich uczonych już obecnie jest dwukrotnie wyższa niż niemieckich w przeliczeniu na jedno euro wydatków, przynajmniej jeśli oceni się je przez publikacje w bazie Scopus, która stanowiła podstawę systemu ewaluacyjnego, zanim ostatni minister zaczął go ręcznie demontować. To oczywistość, ale do skutecznego uprawiania nauki, poza fundamentalnymi kwestiami płacowymi, potrzebne są także tak prozaiczne rzeczy jak sprzęt, odczynniki, biuro, dostęp do baz danych, czy środki na publikowanie w dobrych czasopismach open access. Jeśli rząd nie zdąży do końca roku zmienić projektu ustawy budżetowej, będziemy się nadal pogrążać w marazmie.

5. Przywrócenie rangi badaniom podstawowym. Narodowe Centrum Nauki (NCN), przyznające środki na najlepsze pomysły badawcze, jest jednym z niewielu udanych efektów transformacji nauki i szkolnictwa wyższego ostatniego ćwierćwiecza. Proces recenzji jest zazwyczaj merytoryczny, choć, rzecz jasna, nie zawsze idealny. Regularnie włączają się weń recenzenci zagraniczni, a całość opiera się na mocno jakościowej ocenie pomysłów i wiarygodności ich autorów. Niestety, przy obecnym budżecie na granty z NCN liczyć może mniej niż co dziesiąty aplikujący, co oczywiście demotywuje i wywołuje negatywne emocje wśród przegranych, bo odpadają nawet naprawdę dobre projekty. Jednocześnie równolegle do NCN działa Narodowe Centrum Badań i Rozwoju (NCBiR), które w ostatnich latach zasłynęło nie jedną, a licznymi aferami, a którego budżet jest wielokrotnie większy od NCN. Część programów NCBiR działa zapewne prawidłowo, ale same procesy recenzji, czy podejmowania decyzji grantowych wymagają radykalnego usprawnienia. W międzyczasie zasadne byłoby trwałe przesunięcie chociaż 20% budżetu NCBiR do dyspozycji NCN, co zwiększyłoby szanse sukcesu w tych konkursach grantowych, a także przy okazji efektywność wydatków na badania. Ponadto wzorem choćby amerykańskiej National Science Foundation, należy uruchomić program dla prac badawczo-rozwojowych, bazujących na wizjonerskich badaniach podstawowych i charakteryzujących się wysokim stopniem ryzyka typu FET (Future Emerging Technologies).

6. Przegląd nowych instytucji. W ciągu ostatnich lat namnożyło się instytucji naukowych i paranaukowych: Sieć Badawcza Łukasiewicz, Akademia Kopernikańska, Instytut Dziedzictwa i Myśli Narodowej im. Romana Dmowskiego… Niektórym także znacząco wzrosły budżety — dość powiedzieć, że Instytut Pamięci Narodowej ma obecnie do dyspozycji wielokrotnie więcej, niż korporacja uczonych Polskiej Akademii Nauk. Część z nowopowstałych organizacji sprawdziła się; można to powiedzieć chociażby o Narodowej Agencji Wymiany Akademickiej. Wiele jednak stanowi po prostu przechowalnie dla działaczy lub kuźnie alternatywnych elit, o wątłych podstawach merytorycznych. Szybki audyt i likwidacja instytucji zwyczajnie nieefektywnych lub dublujących to, co w polskiej nauce już działa, uwolni środki na wsparcie pozostałych.

7. Oszczędny zapał reformatorski. Polska ma to nieszczęście, że niemal każdy kolejny minister lub ministra nauki zawsze mają ambicje wprowadzenia rewolucji, w ich mniemaniu zawsze ostatecznej. Jeszcze przed wyborami ze strony przedstawicieli i przedstawicielek różnych ugrupowań szły zapowiedzi planowanych zmian — o części z nich dyskutowałem w serii podcastów „Co tam, PANie, w polityce (naukowej)?”. To oczywiste, że łatwiej zmieniać procedury i regulacje niż np. zwiększać budżet — niestety, od szybszego mieszania herbata nie robi się słodsza. Polska nauka potrzebuje przede wszystkim inwestycji, w mniejszym stopniu natomiast kolejnego tasowania zasad. Jasne, dobrze by było, gdyby np. kryteria profesury i habilitacji były bardziej międzynarodowe — przykładowo, w analogicznych procedurach awansowych za granicą często wymaga się podania maksimum 10 swoich najważniejszych prac, podczas gdy w Polsce dorobek bywa mylony z urobkiem i przelicza się na kilogramy makulatury. Podobnie, dobrze byłoby, gdyby prawo jednoznacznie uniemożliwiało polityczne odmowy nadania tytułu — jak w przypadku prof. Michała Bilewicza. Ustawodawca powinien pochylić się także nad środowiskowym projektem ustawy o Polskiej Akademii Nauk z 2023 roku, czy urealnić współczynniki kosztochłonności przy wyliczaniu subwencji dla niektórych dyscyplin. Ale już np. demolka systemu awansowego i likwidacja stopnia doktora habilitowanego czy tytułu profesorskiego byłyby wylewaniem dziecka z kąpielą i równie dobrze mogłyby doprowadzić do jeszcze większej zaściankowości polskiej nauki i utrwalenia patologii. Koniec końców, obecnie i habilitacja i profesura podlegają recenzjom zewnętrznym. Nie są one doskonałe, ale przynajmniej stanowią jakiś filtr — podczas gdy pozostawienie decyzji awansowych na poziomie uczelni znacznie bardziej uzależni młodszych badaczy od lokalnych klik i utrudni im rozwój. Już teraz natomiast osoby bez habilitacji mogą bez problemu tworzyć zespoły badawcze i pozyskiwać na nie finansowanie z NCN.

8. Gremia decyzyjne. O praktycznych aspektach pracy naukowej i funkcjonowania instytucji szkolnictwa wyższego w Polsce decydują gremia, często z nadania politycznego. Zatem od tego, kto wchodzi w skład Rady NCN, Rady NCBiR, przez Komisję Ewaluacji Nauki, aż po Komitet Polityki Naukowej i inne podobne ciała zależy całkiem sporo. Należy zadbać o to, aby w tych ciałach zasiadały przede wszystkim osoby z faktycznym dorobkiem naukowym, jak i doświadczeniem z zakresu governance. Długofalowo, mechanizmy wyboru powinny zabezpieczać większość tych ciał przed ingerencjami politycznymi.

9. Głębsze zmiany w systemie ewaluacji. Obecnie ewaluacja jednostek naukowych opiera się przede wszystkim na ocenie ilościowej, czyli wspomnianych wyżej punktach. To efektywne ekonomicznie, ale niewystarczające, bo tego typu oceny bibliometryczne nadają się przede wszystkim do statystycznego odsiewania słabeuszy, a nie realnego doceniania wybitnego dorobku. Uzupełniający to podejście system oceny jakościowej przez międzynarodowe komisje eksperckie da się zrobić. Nie musi nawet kosztować fortuny, jak brytyjski REF (Research Excellence Framework, dawniej RAE), o ile wprowadzi się np. ocenę określonej liczby najlepszych publikacji wskazanych przez jednostkę, aczkolwiek głębsza analiza da lepsze rezultaty — oczywiście pod warunkiem, że w komisjach oceniających będą prawdziwi, międzynarodowi eksperci i ekspertki. Trzeba też zróżnicować oceny jednostek o różnej wielkości — obecnie jest tak, że uczelnie najłatwiej poprawiają swoje wyniki, po prostu zostawiając na stanowiskach naukowo-dydaktycznych jedynie garstkę najlepszych. Prowadzi to do porównywania np. jednostki z piętnastoma uczonymi z jednostką ze stu pięćdziesięcioma — siłą rzeczy, w przypadku tej ostatniej znacznie trudniej o wyśrubowanie wysokiego średniego wyniku. Być może zarówno do ocen jakościowych, jak i do ustalania punktacji publikacji potrzebna jest osobna instytucja.

10. Specjalizacja uczelni. Obecny system ewaluacji jednostek naukowych zakłada jeden szymel działania: w zasadzie wszystkie uczelnie mają dążyć do światowych standardów badań naukowych. Nie ma sensownej oferty dla uczelni, które po prostu pełnią ważną funkcję dydaktyczną dla środowisk lokalnych, a w światowym wyścigu naukowym nigdy nie zaistnieją. Z kolei nawet największe osiągnięcia badawcze i naukowe rzadko pozwalają na stabilizację jednostkom, które chcą się głównie na nich skupić. Podniesienie dotacji statutowej to niezbędny pierwszy krok, który pozwoli najlepszym naukowo na większą stabilizację niż od grantu do grantu, ale dalsze różnicowanie możliwych ścieżek rozwoju uczelni w sposób niepreferujący jedynej słusznej to ważna sprawa.

11. Zwiększanie autonomii uczelni. Obecnie programy studiów są realizowane dosyć konserwatywnie, a także przeładowane godzinami kontaktowymi, częściowo w wyniku uzusu, nie samych regulacji. Dość powiedzieć, że na Harvardzie studenci mają 3, maksimum 4 przedmioty w tygodniu, a większość czasu spędzają na przygotowaniu do zajęć i dyskusjach grupowych. W Polsce dominuje założenie, że studia mają się opierać przede wszystkim na wykładach i ćwiczeniach, praca samodzielna i grupowa to najwyżej dodatki. Co więcej, polskie kierunki studiów są powiązane z uprawnieniami dyscyplinarnymi, co bardzo utrudnia uruchamianie nowoczesnych kierunków, otwartych na potrzeby współczesnego świata — choćby moja uczelnia, uruchamiając program z zakresu zarządzania i sztucznej inteligencji musiała formalnie umocować go w zarządzaniu. Potrzeba większej elastyczności, a zwłaszcza wobec uczelni, które otrzymują najwyższe noty w ocenie dydaktyki, warto wprowadzić dużo większą swobodę kształtowania programów i eksperymentowania z formami realizacji zajęć. Władzom uczelni należy dać daleko większą swobodę decyzyjną, ale i wprowadzić organy ładu korporacyjnego, jak rady powiernicze z realnymi uprawnieniami.

12. Likwidacja nieuczciwej konkurencji w szkolnictwie wyższym. W chwili obecnej mamy do czynienia z nieuczciwą konkurencją, i to co najmniej w dwóch aspektach. Po pierwsze, w kraju jak grzyby po deszczu powstają niepubliczne uczelnie, oferujące dyplomy już nie tylko z zarządzania, a nawet z medycyny, w wielu przypadkach z bardzo dyskusyjnym, a wręcz groźnie niskim poziomem nauczania. Z drugiej strony, najlepsze uczelnie niepubliczne i to o charakterze non-profit (niekomercyjne), nawet jeżeli mają większy dorobek naukowy, wyższą jakość dydaktyki, a także większą efektywność kosztową niż przeciętne państwowe, nie mogą oferować studiów ze środków publicznych. Zarówno w edukacji szkolnej, jak i np. w służbie zdrowia pod tym względem regulacje są znacznie racjonalniejsze — w szkolnictwie wyższym jednak obawy uczelni publicznych przed konkurencją przeważają. Warto oba te problemy zaadresować i tępić szkoły-krzaki, ale jednocześnie wspierać te nieliczne szkoły niepubliczne, które realizują misję społeczną lepiej, niż niejedna publiczna.

--

--

Dariusz Jemielniak

Prof of Management at Kozminski University, author of “Common Knowledge? An Ethnography of Wikipedia” (2014 Stanford UniPress), WikimediaFoundation Board member